Z głębi lasu [prezent na Halloween/Dziady]

[Opowiadanie dostępne także w darmowym ebooku z kodem rabatowym na moje powieści na stronie Wydawnictwa IX]

Słuchajcie, oto historia, którą zwykł mi opowiadać dziadek, kiedy byłem mały.

Rys. Monika Rychlicka-Borzechowska | instagram.com/timidite.art/

            Zdarzyło się to w czasie wojny, w najmroźniejszych i najmroczniejszych miesiącach tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Niemcy już się wtedy wycofywali, ale pod miasteczkiem, w którym mieszkał dziadek – po jednej stronie lasu – wciąż stacjonował pułk Wehrmachtu. Po drugiej stronie lasu stali Sowieci.

            I jednym, i drugim brakowało zaopatrzenia, gdy więc nadciągnął biały mróz, zaczęli przetrząsać domy, konfiskując resztki zapasów. Z gospodarstwa, w którym mieszkał dziadek, niemieccy żołnierze zabrali cały inwentarz za wyjątkiem jednej czarnej kury. Bo widzicie, nawet oni stali się już wtedy zabobonni, powszechnie zaś wierzono, że czarna kura – jak czarny kot – przynosi pecha.

            Potem przyszli Rosjanie – w większości łebki w wieku szesnastu, siedemnastu lat, z odmrożonymi uszami i wygłodniałymi oczyma. Zżerali mydło, sądząc, że to marcepan. A jeden z nich, błękitnooki chłopak imieniem Kola, wziął też tamtą czarną kurę.

            Dziadka, który sam miał wówczas ledwie czternaście lat, ogarnęła wściekłość. Chciał bronić dobytku, ale starsi kazali mu trzymać buzię na kłódkę i pięści za plecami. O zmierzchu wykradł się więc z domu i ruszył w kierunku sowieckiego obozu.

            Gdy maszerował skrajem lasu, dostrzegł jakąś postać brnącą przez zalegające pola śniegi ku ścianie drzew. Był to Kola, pod pachą niósł zaś skradzioną kurę.

            Dziadek postanowił iść za nim. Przez pewien czas śledził młodego Rosjanina, lecz zaraz stracił go z oczu. Zdało mu się jednak, że wie, dokąd chłopak zmierza.

            W głębi lasu kryło się miejsce ponure. Miejsce, w którym chłopi po Zielonych Świątkach wciąż zostawiali strzęp mięsa bądź kubek świńskiej krwi, nawet jeśli proboszcz miał im potem zmywać głowy z ambony. Rósł tam prastary siedmiopienny dąb, którego omszałe konary sięgały aż do ziemi. W ich cieniu spoczywał blok szarego kamienia z ciemną plamą pośrodku otoczony – niby śpiącą gwardią – siedmioma mniejszymi kamieniami.

            Miejsce to zwano uroczyskiem.

            Dziadek parł dalej przez śnieg i gęste zarośla – z sercem huczącym gdzieś w gardle i oddechem uciekającym z płuc w krótkich eksplozjach pary. A kiedy dotarł na polanę, na której stał olbrzymi dąb, na las opadła niesamowita cisza. Przez korony drzew przedarł się księżyc. Jego blask osrebrzył siedmiu uśpionych wartowników, nie sięgnął jednak strzeżonego przez nich głazu.

            Wtem rozległ się cichy szmer, jak gdyby śniegu osuwającego się gałęzi. Coś trzasnęło, a w chwilę potem dał się słyszeć dźwięk kroków.

            Dziadek obrócił się i ujrzał Kolę, który, zauważywszy drugiego chłopca, zastygł w pół kroku. Twarz Rosjanina zdawała się ledwie plamą wśród cieni, ale jego oczy lśniły jasno ze strachu. Przynajmniej dopóki dziadek, który w biegu wojny szybko podłapał rosyjski, nie odezwał się i nie przełamał zaklęcia.

            – To moja kura. Chcę ją z powrotem.

            – Co? – zdziwił się Kola.

            – Oddaj moją kurę. Tę czarną. Przecież ci na nic. Pecha przynosi.

            Rosjanin parsknął i wyminął młodszego chłopca.

            – Wracaj do domu, mały. Nie masz tu czego szukać – rzucił przez ramię.

            Dziadek złapał go za rękę.

            – A właśnie, że mam. Ludzie umierają z głodu. Ja umieram z głodu. Dawaj z powrotem moją kurę.

            – Wszyscy umieramy z głodu – odparł Kola. – Nim skończy się zima, nikt z nas nie będzie już dychał. Jeśli oddam ci tę kurę, to co zrobisz? Mięso i kości, i szpik starczą ci na kilka dni, może tydzień. Nie więcej.

            – A ty niby co… pomnożysz je jak Jezus?

            Kola zaklął tak, jak kląć umieją tylko Rosjanie, odepchnął młodszego chłopca i postąpił kilka kroków w stronę dębu i spoczywającego pod nim kamiennego bloku.

            – Starzy bogowie nas ochronią – rzekł, nie oglądając się za siebie. – Ochronili nas pod Stalingradem, ochronili nas pod Moskwą. Gdziekolwiek idziemy, zdążają naszym śladem. Posłuchaj tylko. Wsłuchaj się w ich tchnienie.

            W tamtej chwili dziadek uświadomił sobie, że Kola jest szalony. I dobrze rozumiał, co to szaleństwo zrodziło: wojna, strach… i głód.

            Ale on sam też był głodny. Wywijając pięściami, rzucił się więc na Rosjanina. Młody żołnierzyk miał przy sobie karabin – przerzucony niedbale przez plecy – lecz w głowie mu nawet nie postało po niego sięgnąć. Jedną ręką musiał wszak trzymać kurę.

            Chłopcy szarpali się przez chwilę niezgrabnie. Upadli na ziemię.

            – Job twoja mać! – ryknął Kola. – Puszczaj!

            Na polanie nagle zapanowało poruszenie. Ktoś wyszczekiwał rozkazy. Ciężkie buciory rozmiesiły śnieg.

            Walczący zostali siłą rozdzieleni przez mężczyzn w ciemnozielonych mundurach Wehrmachtu.

            Na uroczysku zjawiło się czterech niemieckich żołnierzy. Przynieśli z sobą z grubsza człekokształtny, zawinięty w brezent pakunek, który leżał teraz porzucony na ziemi. Wszyscy byli uzbrojeni. Jeden z nich szturchnął Kolę lufą karabinu i zaczął wypluwać z siebie słowa, wskazując jednocześnie na kurę, którą chłopak wciąż ściskał pod pachą.

            – Nie oddam! – warknął Rosjanin.

            Niemcy zabrali mu broń. Zaczęli go popychać, wrzeszczeć, próbowali wykręcić ramiona.

            – Oddaj ją po prostu! – pisnął mój dziadek.

            Za późno. Jeden z żołnierzy cofnął się o krok, uniósł karabin i nacisnął spust. Rozbłysk wystrzału na ułamek sekundy oświetlił nieomal dziecięce oblicze Koli. Potem łaskawa ciemność zawarła się znów, kryjąc ruinę młodziutkiej twarzy.

            Chłopak padł na wznak. Spróbował się podnieść, złapać kurę, która wymsknęła mu się z rąk i zniknęła pośród nocy. Stopy Koli zatańczyły upiornego oberka, popychając podrygujące ciało w stronę bloku szarego kamienia, pod którym znieruchomiało wreszcie w rosnącej kałuży mroku.

            Przez chwilę panowała cisza.

            Potem dziadek usłyszał, jak Kola szepcze:

            – Nadchodzi. Z głębi lasu nadchodzi.

            Spośród drzew napłynął dziwny szelest. Brzmiało to niemal jak westchnienie. Zadrżały konary. Śnieżny pył osypał się na polanę, lśniąc w świetle księżyca niby całun drobniutkich diamentów.

            Zza prastarego dębu wyłoniła się jakaś postać. Była ogromna, dwukrotnie wyższa od dorosłego człowieka. Nogi i ramiona miała kościste, kolana gruzłowate, grzbiet zgarbiony. Gdy wyszła na środek polany, otoczyła ją miękka poświata, ujawniając twarz naraz dobrotliwą i straszną. Stwór miał dwie pary oczy i dwoje ust. Uśmiechał się.

            – Wstań, dziecię – powiedział, wyciągając do dziadka dłoń o siedmiu palcach. – Czy wiesz, kto jestem?

            – Jesteś… – szepnął dziadek. – Jesteś Leszy. Duch lasu. Ale to nie może być…

            Przybysz wciąż się uśmiechał.

            – Idź – rzekł. – Wracaj do domu i powiedz swoim, żeby nie bali się głodu, albowiem jestem przy nich. Gdziekolwiek pójdą, będę zdążał ich śladem. Będę ich chronił. – Leszy zwrócił wzrok na niemieckich żołnierzy, którzy stali teraz sparaliżowani strachem. W oczach leśnego ducha pojawił się błysk rozbawienia. – Póki nie zaniedbają ofiar – dodał. I rzucił się naprzód.

Gajek & Szrejter – odc. 4: Starożytna Grecja, raj dla psychicznie i nerwowo chorych

Tak oto doczekaliśmy się czwartego i, niestety, już ostatniego odcinka moich pogadanek z Arturem Szrejterem. Na koniec zostawiliśmy sobie temat smakowity, a mianowicie – schorzenia psychiczne. Nie bez powodu wszystkie najfajniejsze kompleksy nazywają się od postaci mitologicznych. Jeśli istniało kiedy społeczeństwo waryatów (przepowiadane przez psychologów w latach 20., stąd pisownia), to było nim właśnie społeczeństwo greckie u schyłku epoki mykeńskiej.

Miłego oglądania i, na bogów, nie krępujcie się komentować, udostępniać etc.